Loading

Widokówki z Kuby: Hawana – Habaneros

Witamy na blogu CZAJKA TRAVEL

Zgrany zespół ludzi, dla których podróże to pasja i sposób na życie.

Widokówki z Kuby: Hawana – Habaneros

W centrum Havany i na Starym Mieście większość parterów zajmują lokale gastronomiczne. Ruchem w ogródkach rozsianych na placach zdaje się zarządzać sam ruch słońca: przed południem zapełnia się miejsca po wschodniej stronie, gdzie wysokie sylwetki kamienic rzuca nadal cień na stoliki, z biegiem dnia gwar przenosi się na drugą stronę. Po zmroku już cała przestrzeń rozbrzmiewa równo dźwiękiem rozmów, muzyki i oklasków, którymi nagradzane zespoły i tancerze (najczęściej obie te fuchy należą do tych samych osób). Restauracje państwowe znacznie różnią się od tych, które na szyldach mia napisane: paladar, tj. od biznesów prowadzonych przez osoby prywatne (zazwyczaj przez całe kubańskie rodziny). Paladares były widocznie mniejsze, zdecydowanie bardziej zatłoczone i oferowały przeważnie nieco tańsze i smaczniejsze posiłki (choć to ostatnie nie jest regułą). Również wystrój prywatnych knajpek różnił się od przestronnych i eleganckich (aczkolwiek dość jednolitych) wnętrz państwowych restauracji: ich aranżacje były na pewno bardziej różnorodne, przy czym różnorodność ta jak się domyślam czasem wynikała z kreatywności właściciela, a czasem po prostu z… „braku laku”. Zresztą, jak się miałam z czasem przekonać: deficyt i pomysłowość to dwa stałe oraz nierozłączne zjawiska na Kubie. Generalnie styl wykończenia paladares określałam sobie mianem współczesnego kubańskiego eklektyzmu i spędzałam przyjemnie czas to w połatanym w miarę możliwości kolonialnym domu, to w cukierkowym wnętrzu à la lata 60-te lub po prostu siedząc na drewnianych skrzynkach wystawionych przed lokal. Bądź co bądź, mojito wszędzie smakowało tak samo dobrze, bo mimo, że proporcje mięty, cukru trzcinowego i limonki się nieco zmieniały, to podstawy składnik był zawsze ten sam: Havana Club.

Te drzwi, które nie prowadziły do restauracji – najczęściej wiodły do sklepów z pamiątkami, czasem zupełnie maleńkich: mieszczących się tylko w bramie, w przedsionku kamienicy czy na klatce schodowej. Wielkie skrzydła drzwi obwieszone od góry do dołu koszulkami i torbami podobiznami Che Guevary zastępowały witryny sklepowe, schody pełniły rolę półek na obrazy, a progi i posadzki były zasłane figurkami, magnesami i innymi kolorowymi drobiazgami. Była to chyba jedyna gałąź handlu, która w Hawanie rozwijała się tak prężnie. Znalezienie innego sklepu, w tym sklepu spożywczego, stanowiło spore wyzwanie, a w trzydziestostopniowym upale – chcąc kupić wodę każdy turysta musi się dość szybko z tym wyzwaniem zmierzyć.
Pierwszy sklep spożywczy – wciśnięty gdzieś pomiędzy jedną knajpkę a drugą – okazał się być po prostu dziurą w ścianie kamienicy, oddzieloną od ulicy ladą. Całe pomieszczenie miało może z sześć metrów kwadratowych powierzchni, stały w nim dwa regały i uśmiechnięty acz nieco znużony sprzedawca… Nic dziwnego, na ruch w biznesie nie miał co liczyć, bo do sprzedania miał mniej więcej tyle: parę sztuk batoników, ze trzy rodzaje suchych produktów, kilka butelek wody, trochę więcej puszek kubańskiej coca-coli i jeszcze trochę więcej butelek rumu (cóż, wychodzi na to, że w Havanie – jak nie z wyboru, to z braku wyboru – powinno się pić głównie rum). Przez jakiś czas nie mogłam uwierzyć, że tak naprawdę wyglądają sklepy w stolicy Kuby. Bo choć wiedziałam, jak wyglądają realia tutejszej gospodarki, to ten widok był dla mnie bardziej przytłaczający niż w moich najbardziej pesymistycznych wyobrażeniach. Toteż rozglądałam się za innymi sklepami, które jakoś wyrwałyby mnie ze stanu przygnębienia. I owszem, na jednej z większych ulic udało mi się znaleźć duży market (czyli taki rozmiarów polskiego osiedlowego sklepu) z szumnym szyldem Panamerica, u wejścia którego stała kilkunastoosobowa kolejka. Jak się później okazało: na przedmieściach i prowincji sprawa z zaopatrzeniem wyglądała trochę lepiej, jednak w Hawanie byłam skazana ja tylko przez kilka dni, a mieszkańcy na co dzień – głównie na obskurne budki z produktami lub trochę większe targi z owocami (gdzie kupić można było przede wszystkim banany, okazjonalnie jakiś inny owoc). Czasem też napatoczył się jakiś sprzedawca z wózkiem wypełnionym napojami w puszkach, sucharkami, herbatnikami i innymi słodyczami, na które rozpieszczony Europejczyk ledwie rzuciłby okiem w markecie.

Im bardziej oddalałam się od starówki, tym częściej w drzwiach do których zaglądałam, zamiast restauracji i pubów pojawiały się zakłady fryzjerskie. Zadziwiająco często pojawiały się zakłady fryzjerskie, tak jakby najważniejszym zajęciem wszystkich Habaneros było codzienne układanie włosów. Co ciekawe: przesiadywali tam głównie mężczyźni, a wystrojem lokale przypominały typowe barber shopy z lat 50-tych. Było to dla mnie kolejne niewyjaśnione zjawisko: gałąź usług, która (w zależności od miejsca na świecie) zdążyła już nie raz umrzeć i narodzić się na nowo, tutaj nigdy nie zniknęła, od siedemdziesięciu lat znajduje się dokładnie w tym samym miejscu: na obrotowych fotelach z mocno powycieranej skóry. Muszę przyznać, że dość szybko zaszufladkowałam sobie całe tę osobliwość jako „niewyjaśnione smaczki Kuby” i przestałam specjalnie dociekać źródeł fenomenu.

W Hawanie jeszcze wiele obrazków na różne sposoby wytrącało mnie z moich europejskich schematów myślenia (i całe szczęście). Kiedy jednak myślę o „żywej” części miasta, o jego mieszkańcach, to nie widzę dramatyzmu, tylko przede wszystkim na swój sposób radosne scenki z codziennego życia. Kilku mężczyzn tłoczy się przy otwartej masce starego buicka, pod zardzewiałym dachem prowizorycznego garażu. Chłopcy biegają boso za piłką, omijając wyrwy w asfalcie, a dziewczynki na tej samej dziurawej drodze uczą się jeździć na rolkach. Seniorzy siedzą w obskurnych pokojach, ale na pięknych bujanych fotelach, naprzeciw całkiem nowoczesnych telewizorów (przywiezionych zapewne z Kanady przez wnuka-emigranta). Młode, śliczne Kubanki maszerują dziarsko ze sprawunkami w jednej i niemowlakiem w drugiej ręce. Ulice pełne są ludzi, skuterów, starych aut i wózków rowerowych najdziwniejszego kształtu i przeznaczenia.

Choć z biegiem czasu przyzwyczaiłam się do antynomicznego obrazu Hawany, to jednak do końca nie udało mi się pojąć jak jej mieszkańcy – żyjąc w rozsypujących się domach, bez dostępu do podstawowych produktów – zachowują tak wiele pogody ducha. Wystarczyło przecież, by ktoś wziął do ręki instrument, a w ciągu kilku minut niewielki zespół muzyczny rozrastał się o dziesiątki nowych członków, bo razem z nim śpiewała i tańczyła cała ulica. Nie zliczę, ile razy ktoś obdarował mnie bezinteresownym uśmiechem, ostrzegł przed nadjeżdżającą autorikszą czy podał mi rękę, gdy potknęłam się o kolejną szczerbę w chodniku. I tak w zdumieniu i podziwie pożegnałam się z Hawaną i ruszyłam w dalszą podróż po Kubie.

Gabriela Nowak

admin007

admin007

POZOSTAW KOMENTARZ